Tuesday, April 14, 2015

Zwierciadło

W zeszłym roku kupiłam sobie wrześniowy i październikowy numer czasopisma "Zwierciadło". A w styczniu jeszcze jeden. Nie miałam czasu na czytanie a teraz wpadły mi w ręce czasopisma i zaczęłam sobie czytać przy kawie na moim małym tarasie (podczas gdy psy szaleją w ogródku i biegają dookoła drzewa oliwnego). I stwierdzam że "Zwierciadło" jest super! Wszystkie artkuły są ciekawe, o ciekawych ludziach, o miejscach, o emocjach, przeżyciach, trochę mody, trochę urody, zdrowia, itd. Przeczytałam tam m.in. o pięciu fantastycznych kobietach, jednej urodzonej przed pierwszą wojną światową, drugiej urodzonej przed drugą wojną, trzeciej urodzonej po drugiej wojnie, dwóch współczesnych, że tak się wyrażę. Pierwsza to Gertrude Bell, jak mówi pismo, "poliglotka, archeolożka, agentka brytyjskiego wywiadu, kobieta, która stworzyła podwaliny państwa Irak" i która w "męskim, jeśli nie szowinistycznym społeczeństwie arabskim osiągnęła pozycję, która byłaby niemożliwa dla kobiety w jej rodzinnej Anglii". Druga to Maria Papa Rostkowska, rzeźbiarka, która wyemigrowała w latach 50tych do Paryża aby tam odnaleźć swoją pasję do rzeźby, i odnaleźć siebie między Paryżem i Pietrasanta we Włoszech gdzie miała również dom i pracownię. Trzecia - Gosia Dobrowolska, która "32 lata temu wyemigrowała do Australii. Z jedną walizką, w ciąży, bez znajomości języka." "W kieszeni 98 dolarów". Jest dzisiaj uznaną aktorką, wykłada na wydziale
reżyserskim szkoły w Sydney. Czwarta to Monika Lenczewska, operator filmowy, "realizuje zdjęcia do filmów nagradzanych na całym świecie". Mieszka w Los Angeles. Kupiła bilet do NY i wyjechała "by coś zmienić i spełnić swoje marzenie - dostać się do zagranicznej szkoły filmowej". Piąta - Izabela Stachowicz. Mieszka w Wenezueli i jest doktorantką w Instituto Venezolano de Investigaciones Cientificas. Łapie motyle w puszczy i poszukuje nieznanych wcześniej gatunków. Fascynujące są losy tych kobiet. Każda z nich czuła że chce coś zrobić, chce zrobić więcej niż ma, zrealizować pasje, wyjść poza znajomą rzeczywistość gdzie, jak mówi Monika Lenczewska, jest "więcej bodźców, większa stymulacja artstyczna" dla innych przyrodnicza, kulturowa, socjologiczna, itd. Dla niektórych wyjazd nie był łatwy, jak dla Marii Rostkowskiej czy Gosi Dobrowolskiej. Wyjazd był w jedną stronę, zabierano paszporty, w przypadku Gosi Dobrowolskiej trzeba było przejść przez obóz przejściowy (8 miesięcy). Współczesne kobiety mają łatwiej: wystarczy kupić bilet lotniczy, postarać się o grant, znaleźć sobie pracę gdziekolwiek, pochodzić jako wolny słuchacz na wykłady, złożyć podanie na uczelnię, język obcy najczęściej też już był w szkole. Niezależnie od czasów realizacja marzeń wiąże się z wysiłkiem wyjścia poza strefę komfortu czyli miejsca gdzie już "coś mamy", jakiś stały grunt: pracę, znajomych, pozycję zawodową i społeczną, zaprzyjaźniony warzywniak i dróżki którymi podążąmy załatwiając zwykłe codzienne sprawy. Kiedy wyjeżdżamy znajdujemy się w innej rzeczywistości i musimy się w niej odnaleźć i ją sobie oswoić. Ale właśnie w tej początkowej pustce wszystko jest możliwe bo trzeba użyć zwiększonej dawki energii żeby wszystko odnaleźć, poznać, dostosować się ale też i czerpać. Do tego dochodzą nowi ludzie, nowe wrażenia, doświadczenia. Włącza się kreatywność. Każdy z moich znajomych w NY przechodził przez ten początek pewnej pustki, niepewności ("co ja tu właściwie robię?"), zwłaszcza jeżeli początki były trudne. Na początku może być zawirowanie, samotność, trzeba często przejść przez różne dziwne prace w dziwnych miejscach. Jednak to nas wszystkich bardzo wzbogaciło. I moich przyjaciół w NY i w świecie, którzy zrealizowali plan "zrobienia czegoś więcej" lub "zrealizowania marzeń", łączy to, że mówią "było warto!" a trudności początkowe nas zachartowały i wzmocniły, teraz wiemy że możemy wszystko, wszędzie i zawsze. Właściwie to czasami nawet wystarczy wyjść z domu albo wyjechać na drugi koniec miasta, albo przeprowadzić się z miasta na wieś lub vice versa, albo 2 tys. km dalej albo 10 tys. km dalej. Te fantastyczne historie kobiet inspirują mnie do tego żeby również realizować mój plan i realizować się we wszystkim co zamierzam. Od lat myślę
też że chciałabym zgłębić wiedzę na temat mórz i oceanów. 10 lat temu chodziłam jako wolny słuchacz na wykłady z oceanografii na Uniwersytecie Columbia w NY. Były fascynujące. Wydaje mi się że w którymś momencie życia wybiorę się na jakiś uniwersytet i sobie postudiuję (ale najpierw zrealizuję plan stworzenia kliniki i szkoły akupunktury we Francji). Moja koleżanka Lonia w NY zaczęła studiować psychologię po 60tce (i otrzymała dyplom ukończenia studiów 13 lat później)
ponieważ marzyła o studiowaniu całe życie ale nie była w stanie wcześniej zrealizować tego marzenia. To też jest osoba która "zrobiła coś więcej" dla radości tworzenia i realizowania marzeń.

W "Zwierciadle" przeczytałam też o szkołach demokratycznych (rewelacja!), o psychologii pozytywnej o której mówi Christophe Andre (to chyba pierwszy rodzaj psychologii który mi się podoba bo głosi ideę nie narzekania i nie babrania się w przeszłości oraz obwiniania mamy, taty, babci, cioci, szkoły, systemu, kraju, świata, itd., o to że nam w życiu nie wychodzi, tylko koncentracji na "tu i teraz", pozytywnych aspektach naszego żywota, optymizmie oraz naszej wewnętrznej
przemianie), o rudawkach okularowych i wolontariuszach którzy się nimi opiekują, o tym czym jest biowładza (fantastyczne rozmowy z prof. Zbigniewem Mikołejko), o obronie koniecznej czyli manipulacji i jak jej nie ulec, a także o bezpiecznym lądowaniu czyli o tym, jak ważne są okoliczności przyjścia dzieci na świat (temat ten zamierzam w mojej klinice rozwijać bo to się bardzo pokrywa z daoistyczną teorią medyczną). I to tylko w trzech numerach tego pisma! Będę musiała poprosić redakcję o przesłanie jakichś egzemplarzy archiwalnych i zaprenumeruję też pismo bo jest naprawdę ciekawe.

A poza tym wiosna w pełni. Na targu pełno świeżych warzyw z gruntu. Objadam się szpinakiem i szparagami - chyba nigdy nie smakowały mi tak bardzo jak tutaj. Robię więc wiosenne oczyszczanie zupami warzywnymi i warzywami lekko sparzonymi na parze.

Dzisiaj też przyjeżdżają moje rzeczy z Polski więc będę mogła urządzić trochę mój tymczasowy domek i zaprosić znajomych na obiad lub kolację bo będzie trochę przytulniej jak porozwieszam moje obrazy i porozkładam poduszki. Właściwie to lubię ten minimalizm ostatnich kilku miesięcy czyli kilka garnków, łóżko, stół w kuchni i krzesła, miotła, kosz na śmieci. Jest czas na wszystko, i na minimalizm i na trochę luksusiku posiadania ładnych sprzętów. Oprawiłam też przepięknie (z pomocą Richarda która ma oko do takich rzeczy) miedzioryty pana Półtoraka. W przyszłym tygodniu będziemy je wieszać w gabinecie. W maju będzie otwarcie mojego gabinetu tzn. będę już w nim przyjmowała pacjentów bo do tej pory częściej jeździłam do nich.

Ps. Napisałam ten tekścik w sobotę ale zamieszczam go dopiero dzisiaj bo nie mam jeszcze internetu i wklejam na bloga kiedy jestem u Ludmiły. Transport moich rzeczy dojechał szczęśliwie (aczkolwiek nie bez przygód), nic się nie potłukło ani nie obdarło. Jest super. Pozawieszałam obrazy, porozkładałam poduszki, oblekłam kołdrę moją ulubioną poszewką i zacieszam się! Przemek, kierowca który wiózł moje rzeczy, został u mnie w niedzielę dla odpoczynku i załapał się na piknik nad wodospadem, który odbyliśmy z Ludmiłą i Markiem oraz jego rodziną. Woda jest w tym miejscu lodowata ale niektórzy, oraz psy oczywiście, zażyli kąpieli, tak więc sezon kąpielowy został otwarty.


Sunday, April 05, 2015

Czas okołoświąteczny

W zeszłą sobotę pojechaliśmy z Richardem o 6:30 rano do St. Ambroix na wielki targ staroci. Były to faktycznie starocie czyli jakieś mocno sfatygowane sprzęty powyciągane ze zmurszałych strychów walących się domów, zapewne. Nie były to w każdym razie antyki którymi Richard jest zainteresowany i ja też nic tam dla siebie nie znalazłam. Za to miasteczko, które odwiedziłam już dwa lata temu, jest dla mnie ciekawym obiektem do ponownego zwiedzenia bo wygląda jakby zatrzymało się w czasie lat, powiedzmy, 50-tych. Jest takie kompletnie nieturystyczne. Bar do którego weszliśmy na kawę był odjechany, muszę użyć tego słowa. Sufit spowity udrapowanym prześcieradłem, pełno jakichś zakamarków na jeden stolik, parawanów, wazonów z suchymi kwiatami. Miasteczko jest bardzo żywe ale z drugiej strony panuje tam taka swoista degrengolada. Interesujące są takie miasta w których człowiek raczej nie chciałby mieszkać ale docenia ich "swoistość". Uzes jest miasteczkiem wypasionym i komfortowym bo ściąga do siebie ludzi z całego świata, przyzwyczajonych do dużej różnorodności i luksusów, a zatem oferta jest tam bardzo bogata i dla turystów i dla tubylców. St. Ambroix to górskie miasteczko do którego zjeżdżają ludzie z okolicznych wsi, które nadal są prawdziwymi wsiami i w których ludzie rzeczywiście mieszkają cały rok. Dla nich wystrój lokalu nie jest szczególnie istotny - ważne jest to żeby było miejsce do spotkań. Kawa może być podana w wyszczerbionym kubku i nikt nie zgłosi pretensji. Fajne są takie bezpretensjonalne miasteczka. Aczkolwiek luksusy i ładne kompletne filiżanki też lubię. Po targu w St. Ambroix pojechaliśmy do Sommieres a stamtąd sama już pojechałam z psami na plażę l'Espiguette. Jest to fantastyczna szeroka i długa plaża z latarnią morską i wydmami. Leży na terenie parku narodowego Camargue tworzącego deltę Rodanu. Jeździłam tam zimą i wiały wtedy straszne wiatry. Teraz nie wieje ale są za to roje muszek, które atakują, gryzą, wchodzą do nosa, oczu, uszu. Okropne. Nad samą wodą jest ok bo zawsze wieje lekki wiaterek ale zaraz za wydmami napadają na człowieka i psa te wampiry. Do plaży musieliśmy dojść 2 km bo remontują drogę dojazdową i biegliśmy truchtem żeby się od tych stworzeń uwolnić. Pamiętam że w jakimś przewodniku przeczytałam że jakkolwiek Camargue to ciekawy rejon (zwłaszcza dla obserwatorów ptaków bo jest ich tu pełno, również flamingów) to nie nadaje się do zwiedzania bo jesienią i zimą wieje silny wiatr, a wiosną i latem atakują meszki. I jest tak w istocie! Sprawdziłam na własnej skórze.

Święta Wielkanocne we Francji to czas na wyjście z domu i wybranie się na liczne festyny organizowane przez merostwa i niezależne grupy. Na jutro i pojutrze zorganizowano dużo imprez z których mogą korzystać dorośli i dzieci. Dla dzieci jest szukanie jajek ukrytych wcześniej przez dorosłych. Potem są pikniki, gra w bule dla seniorów, poczęstunki wszelkich dań i napojów. Odbywają się też znowu targi staroci i przeróżnego rzemiosła. W poniedziałek jedziemy z Richardem (o 5:30 rano, mamma mia) na targ do Blauzac, a potem do Uzes na festyn garncarzy i florystów. Wszystko dzieje się na powietrzu i widać że ludzie lubią przebywać razem wśród rodzin, znajomych i nieznajomych. Wystawiający swoje towary to pasjonaci którzy utrzymują się ze swoich produktów i swojego rzemiosła, ale widać że cieszy ich ta działalność i naprawdę mają frajdę z rozmów z klientami i bezpośredniego z nimi kontaktu. Było to widać dzisiaj na targu w Uzes. Chyba jeszcze nigdy nie widziałam w Uzes tylu ludzi. Sezon turystyczny już się zaczął. Drogami zaczęły jeździć kampery, sznurkami. Na wjeździe do Uzes był korek! I to nie złożony ze stada owiec, co się zdarza, tylko z samochodów. Narzekałam na ciszę, a tu teraz taki zgiełk. No ale w naszej małej wioseczce go nie będzie bo nic oprócz domów, pół i lasów tutaj nie ma. Jest podobno jedna knajpa w której głównie przesiadują myśliwi po polowaniu ale jeszcze jej nie znalazłam. Może to jakiś prywatny klub dla wtajemniczonych i otwierają na hasło?

Wczoraj byłam w Arles, mieście w którym znakomicie zachowały się budowle rzymskie takie jak amfiteatr, arena oraz łuk tryumfalny. Od 3-6 kwietnia odbywa się tam Feria czyli walki byków w tejże arenie. Podobno walka jest do pierwszej krwi a potem... przylatuje helikopter i zabiera poszkodowanego, byka lub torreadora, do najbliższego szpitala. No, tak dobrze to na pewno nie ma. Nie wiem jak to dokładnie jest z tymi bykami i nie dopytuję się żeby się nie denerwować. Pojechałam tam rano żeby pochodzić po mieście (walki odbywają się po południu) bo oprócz wydarzeń na arenie zorganizowano inne atrakcje i miasto również mocno ożyło w tym czasie. Z Arles jest żabi skok do St. Maries de la Mer więc pojechaliśmy na plaże ale tu znów wygoniły nas komary tym razem więc nie zabawiliśmy długo. Było duszno i gorąco (to też Camargue czyli teren zalewowy na którym czerpie się sól morską albo sadzi ryż), ludzie siedzieli w kostiumach kąpielowych na plaży (musieli być czymś spryskani, spryciarze). Jak już wróciliśmy na nasze plateau, w nasze góry, zrobiło się świeżo i rześko. Odetchnęliśmy z ulgą. Powietrze mamy tutaj cudowne, pachnące żywicą pinii. I rzeczywiście niebo jest tutaj niezwykłe. Gdybym miała talent malarski, zajęłabym się malowaniem nieba i chmur. Formacje chmur i kolory przy wschodzie i szczególnie zachodzie są zdumiewające. Ponieważ codziennie chodzimy na długie spacery o wschodzie i zachodzie słońca mamy codziennie spektakl chmurny. Impresjoniści faktycznie musieli być tym światłem zachwyceni.

Saturday, April 04, 2015

Świąteczne życzenia

Moi drodzy, życzę wam cudownych Świąt Wielkanocnych, tego żeby jutrzejszy dzień był przypomnieniem, że każdy dzień może być waszym małym prywatnym zmartwychwstaniem do tego, co ten nowy dzień przyniesie, bo może to być coś co was wzbogaci, zachwyci, uszczęśliwi. Tego wam życzy wasza podróżniczka, która każdy dzień swojego życia wita śpiewając "Alleluja! Obudziłam się i mam kolejny fantastyczny dzień przed sobą!"

Pozdrawiam i ściskam!

Wkrótce cd uzeskich przygód.